21 czerwca, Bieszczady. Bieg Rzeźniczek (26 km), z Solinki do Cisnej, towarzyszący prawdziwemu Rzeźnikowi (77 km). Duża grupa Night Runnersów z przyległościami. Ale to nie był normalny bieg, a Bieszczady to nie są zwyczajne góry.
Ten bieg zaczął się grubo wcześniej, w pewną zimowa noc, kiedy wystartowały zapisy na jego większego brata Rzeźnika i po kilku sekundach zablokowały się serwery. Przeprowadzone tego samego dnia, zapisy na Rzeźniczka także rozeszły się jak świeże bułeczki, tak że w końcu zwiększono dwukrotnie limit miejsc.Obserwowałem to wszystko z dużym zainteresowaniem, ale bez specjalnego zdziwienia. Bo Bieszczady to nie są zwykle góry. Marzyłem o nich, tęskniłem do nich, jeszcze zanim pierwszy raz się tam pojawiłem, wiele lat temu. Szła przed nimi legenda najbardziej dzikiego miejsca w Polsce, miejsca niezwykłego ze względu na połoniny (już sam ten wyraz wywoływał u mnie dreszcz, coś jak połączenie północnego wiatru z oślepiającym słońcem południa), i tragiczna historia konfliktu polsko-ukraińskiego, skąpanego we krwi.

bieszczady3O opuszczonych wsiach w dolinie Wołosatego opowiadał mi w liceum przyjaciel, z którym uciekaliśmy czasami do lasu. Mówił, że w Dolinie Moczarnego słychać wieczorami ryki niedźwiedzi, że można tam iść cały dzień i nie spotka się żywego ducha, i że czerwień buków na jesieni jest inna niż u nas. A ja wyobrażałem sobie, że jestem jednym z bohaterów książek Jamesa Curwooda, czytanego wtedy namiętnie. Później przyszły jakieś książki historyczne, filmy, a przede wszystkim mapy. Kserokopie przedwojennych map wojskowych pokazywały, że np. w Wołosatem było w 1938 roku 396 numerów, a więc mieszkało tam co najmniej 2 tys ludzi. Na tych mapach widać zarysy dawnych dróg, pól, a nawet zabudowań, cerkwi i cmentarzy. Nic tak nie przybliża do przestrzeni jak mapa…
I w końcu tam pojechałem. Realne Bieszczady okazały się bardziej dzikie, bardziej puste, bardziej piękne i nieprawdopodobnie uwodzące. W Wołosatem nikt teraz nie mieszka, a ślady ludzkich siedzib znaczą ledwo widoczne kępy zarośli. Wracałem tam wiele razy, przeszedłem wszystkie szlaki, błąkałem się po bezdrożach i zakazanych ścieżkach, dotarłem kilkakrotnie na sam koniec, do Grobu Hrabiny, na rowerze, przepychając go przez zarośniętą dżunglę, bezpośrednio z połoniny na Rozsypańcu.
I miałem to wszystko w głowie w ostatni czwartek kiedy jechaliśmy na Rzeźniczki. Bo w Bieszczady jedzie się długo i daleko, wchodzi się w nie powoli, jest czas na oderwanie od cywilizacji. Wioski stają się coraz mniejsze, ubywa pól uprawnych, robi się pusto i cicho. W końcu jest już tylko zielono, ze wszystkich stron. Komańcza to ostatnia miejscowość, która przypomina klasyczną wieś, dalej jest inny świat…
I miałem to wszystko w oczach kiedy z Michałem wbiegaliśmy na Połoninę Caryńską w piątek, towarzysząc Piwożłopom w ostatnim etapie Rzeźnika. Było chłodno, czasami kropił deszcz, na górze mocno wiało, a większość gór chowała się we mgle.
caryńskaI myślałem o moich Bieszczadach w sobotę rano kiedy wąskotorowa ciuchcia wiozła nas daleko, na miejsce startu w Solince.
Oczywiście najazd ponad 1000 biegaczy w jeden weekend w Bieszczady to zupełnie inny sposób obcowania z nimi, niż do tej pory mi się zdarzało. Cisna z pewnością nie widziała jeszcze nigdy tylu ludzi na raz. Wydawało mi się jednak, że jest to sposób także dopuszczalny, więcej nawet, jak najbardziej pożądany, z ducha Bieszczadów płynący.
Zaczynamy prawie dokładnie o 9.00 rano, długim łagodnym podbiegiem, szeroką szutrową drogą. Po kilkuset metrach odwracam się i widzę morze kolorowych biegaczy ciągnące się prawie po horyzont. W tej dolinie jest tylko zieleń, żadnego śladu cywilizacji, domu, słupa elektrycznego czy czegokolwiek innego. Tylko my. Wydawało się, że jesteśmy bardzo na miejscu, że tak własnie powinno być zawsze. Coś pozytywnego w tym było. Później droga zmienia się w ścieżkę, wbiegamy do lasu i robi się bardziej stromo. Trasa bardzo urozmaicona, zbiegi, podbiegi, na początku łagodne dosyć, ale coraz wyżej. W lesie szersza droga leśna, na polanka wąska ścieżka, z ogromną ilością małych zakrętów, zarośniętych trawą w ten sposób, że często nie widać gdzie postawić stopę. Zbiegi i podbiegi nadają inny rytm biegowi górskiemu, inaczej niż po asfalcie, tutaj co chwila wyprzedzam jednych na podbiegach, a za chwilę oni mnie na zbiegach, albo odwrotnie. Robi się jednak coraz luźniej, albo ja wyprzedzam coraz więcej osób, albo zostaje w tyle. Wszystko to dodaje jednak adrenaliny, chyba biegnę coraz szybciej. Na punkt kontrolny na Przełęczy nad Roztokami wpadam jak burza i nawet się nie zatrzymuję. Dalej jest jednak “ściana” – bardzo strome podejście, które stopuje tempo. Powoli do góry, czasami nawet krótko w dół i wkrótce docieramy do połonin: Okrąglik, Duże i Małe Jasło. Przestrzeń się otwiera, widać mgły podnoszące się z dolin, nawet przebłyski słońca. Po połoninach biegnie się jakoś lepiej, jest trudniej technicznie, trzeba patrzeć pod nogi, bo ścieżka wąska, ale nie sposób się nie rozglądać, otwarta przestrzeń wciąga, pachnie wolnością.
medal-rzeźniczekPod Jasłem spotykam Radka – kontuzja, siedzi ze skręconą nogą i nie może się ruszyć. Jest i taka, ciemna strona biegania. Próbujemy dzwonić do organizatorów po pomoc ale brak zasięgu. Na szczęście Krzysiek ma chłodzący szprej, który ma pomóc. Bardziej chyba psychicznie. Biegnę na szczyt, może będzie zasięg, ale i tam bez zmian. Później okazuje się, że Radek twardy gość, sam dobiega do mety i to ciągle w niezłym czasie (chociaż przed kontuzją miał szanse na pierwszą dziesiątkę). Przez kilka kilometrów biegnę bardzo ostrożnie i wolniej, to siedzi w głowie. Ale zaczyna się zbieg do mety, jest już blisko, emocję dają wielką moc. Nawet jak zbieg staje się karkołomnie stromy, zwalnia mnie tylko trochę; już słyszę zespoły muzyczne grające gdzieś na dole na scenie, a później coraz wyraźniej głośny doping kibiców. Końcówka jak z najlepszego snu – trudny technicznie odcinek wzdłuż (i w poprzek) potoku, później lekki podbieg na nasyp kolejki wąskotorowej i na mostek z tłumem ludzi i ogłuszającym dopingiem. Przybijam piątki z dziećmi, widzę Monikę, która coś krzyczy i robi zdjęcia. Na zakręcie przed zbiegiem na stadion jest Karolina – mój dobry duch biegania, to ona półtora roku temu wyciągnęła mnie na pierwsze zawody, i dzięki niej to wszystko. Chwytam ją za rękę i razem wpadamy na metę. Nie wiem czy to film, sen, czy dzieje się w realu. Nawet telewizja jakaś jest na mecie i o coś mnie pytają… Mam rewelacyjny czas i 45 miejsce (na 420 startujących). Czuję się świetnie, z rezerwą mocy, tak jak zawsze chcę żeby było. Chcę zapamiętać tę chwilę, chcę zapamiętać ten wyjazd, chcę wrócić tu za rok. I chcę przebiec Rzeźnika, całe Bieszczady, od Komańczy do Ustrzyk. Bo już nie potrafię inaczej.

meta-rzezniczek