Kryzysy są przejściowe (chodzi oczywiście o te biegowe). Słyszałem coś o tym wcześniej, ale na własnej skórze odczułem dopiero na Lavaredo Ultra Trail, 119-kilometrowym biegu przez włoskie Dolomity.

Do tej pory było tak, że jak ogarniała mnie słabość i spadek mocy, np. na 40-tym kilometrze 65-cio kilometrowego biegu, to ten kryzys trwał już do końca, po prostu zwalniałem na ile starczało sił, i jakoś tam docierałem do mety. Czytałem coś o pokonywaniu kryzysów w trakcie biegów ultra, ale była to wiedza czysto teoretyczna. Na Lavaredo kryzys dopadł mnie jeszcze w nocy, zaraz po 20-tym km trasy, w środku lasu, na niezbyt trudnym podbiegu. Nie było to może jakaś mega ściana, kompletna blokada czy odcięcie, ale prędkość spadła wyraźnie. Trochę za wcześnie żeby się tak poważnie zmęczyć i nie najlepsza wróżba co do dalszej części w zamierzonym czasie (20 godz.) 🙂 . W duchu zaczynałem już szukać możliwych wyjaśnień: może wycieczka w góry w dniu zawodów była niepotrzebna, może za dużo biegałem ostatnio, a może za szybki początek… Ale noc była piękna i ciepła, zaczął się delikatny zbieg, dalej był punkt żywieniowy i chwila odpoczynku, a przede wszystkim jezioro Misurina o świcie, i jego nieziemskie piękno. Kibice, muzyka, spokój. Piękno świata wokoło wygnało ze mnie zmęczenie, poczułem się znacznie lepiej, mogłem biec swobodnie. Kryzys przeszedł, zaskoczenie (i radość że to możliwe) pozostało 🙂

20150627_064649_HDR

Ktoś napisał, że Lavaredo Ultra Trail to bieg epicki. Zgadzam się całkowicie, i to nie tylko dlatego że jest dosyć długi. Długie są też jego poszczególne odcinki: podbiegi, zbiegi, fragmenty po płaskim, wszystkie mają po kilka kilometrów i solidne przewyższenia. I mówię teraz o moich odczuciach oczywiście, bo jak jest w realu, można sobie w cyferkach sprawdzić. Najbardziej epickie są jednak góry wokoło, to niezwykłe połączenie łagodnych, często trawiastych, niezbyt stromych zielonych “wzgórz” i skalistych, pionowych, białych ścian wyrastających wszędzie – kwintesencja Dolomitów. Właśnie zbliżamy się do Tre Cime – jednego z najsłynniejszych takich szczytów. Ilość piękna natury ze wszystkich stron, wynagradza w Dolomitach wszelkie trudy. Ale na razie nie jest źle, długi zbieg, i przyspieszam, później odcinek po płaskim w starym lesie modrzewiowym z trawiastym poszyciem i lekki podbieg, ostry zbieg i ponownie długi podbieg.

W końcu następne cudo, około 85 kilometra – długa, zupełnie płaska, kamienna dolina, położona na wysokim płaskowyżu, jakieś 1800 m. n.p.m. Całkowicie biała (dolomity i wapienie jak wiadomo białe), bez żadnego kleksa roślin. Tylko potok, który rozdziela się i łączy w wiele różnych odnóg, a my przechodzimy na różne jego strony. Dzień jest już dojrzały i słońce w zenicie, ochłoda dla nóg bezcenna 🙂 No i majestatyczne ściany ze wszystkich stron. Tutaj zaczyna się mój drugi kryzys. Za doliną jest dalsza cześć podbiegu, jakieś 400 w pionie, ok. 90 km w nogach, i moc spada. Dodatkowo na najbliższym zbiegu odkrywam, że boli mnie lekko noga nad kostką i nie za bardzo mogę przyspieszać. Planowane 20 godzin na mecie oddala się powoli i zaczynałem się przyzwyczajać, że ten kryzys pozostanie ze mną do końca. Zwalniam i doganiają mnie kolejni zawodnicy. M.in. Krzysiek z Pawłem, którzy zaczęli wolniej, a teraz właśnie są na fali rosnącej (ja się chyba nigdy nie nauczę tej poprawnej strategii) i szybko znikają za zakrętem. Nie na długo jednak. Spotkam ich po dłuższej chwili w zgoła odmiennych nastrojach, też dopadły ich problemy i tempo wyraźnie spadło. Ratują mnie ibupromem (na moją bolącą nogę – dzięki Paweł ), i całą resztę biegu pokonujemy właściwe wspólnie. Rozmowa odciąga człowieka od przyziemnych problemów, więc trasa – choć niespiesznie – upływała całkiem znośnie 🙂 Towarzystwo tym bardziej przydatne, bo ścieżka robi się trudna technicznie, a kolejne podbiegi wydają się nie mieć końca. Około setnego kilometra pada bateria w Garminie, więc dalej posuwam się pewnym bezczasie i nie do końca określonym miejscu w przestrzeni, bez dokładnej wiedzy ile jeszcze do mety.

Zmienia się także niebo – z egejskiego błękitu przechodzi w lekką szarość pustyni, a zaraz potem w głęboką zieleń lasu równikowego zapowiadającą… burzę z piorunami. Padać zaczyna dokładnie w przedostatnim punkcie żywieniowym na Passo Giau, ciągle wysoko, ponad 2 tyś m. n.p.m. W kilka chwil robi się przeraźliwie zimno, wiatr prawie zdmuchuje nas z grani, a cienka wiatrówka prawie nic nie pomaga. Jedyny ratunek w folii NRC i tylko dzięki niej wytrzymuje następne kilka kilometrów. Nigdy tak nie zmarzłem w górach, a kompletna trzęsawka odbiera mi nawet mowę. Jednak powoli przestaje padać. Mozolnie do przodu i w końcu za zakrętem ukazuje się Cortina d’Ampezzo – nasza meta. Ciagle jest do niej 10 km, ale widok realny napawa optymizmem.

20150627_073816_HDR

Lekki, łatwy zbieg i zaczynamy przyspieszać. I wtedy – w 20-tej godzina i 9-tej minucie naszego biegu – przychodzi do mnie niezwykła myśl: rzucam do Krzyśka, że jeśli przyciśniemy teraz, być może zmieścimy się w 21 godzinach. Biegniemy coraz szybciej, ból nogi gdzieś znika, mięśnie odzyskują świeżość (!). Nie mogę pojąć jak to się dzieje, ale poruszamy się z prędkością, która zwykle przydarzała mi się na ostatnich 100 metrach biegu. Niestety, po kilku kilometrach łatwy zbieg się kończy, powracają podbiegi i korzenie. Wiemy, że nie mamy już wielkich szans na złamanie 21 godzin, ale tempo spada tylko minimalnie. Zawsze wyprzedzimy jeszcze kilka osób – mówi Krzysiek. I rzeczywiście, wyprzedzamy w tempie expresowym. Wchłaniamy z jakąś niezwykła łatwością osoby, które wyprzedziły mnie wiele godzin wcześniej (!). Widzę jak patrzą na nas w osłupieniu, nie wierząc, że to dzieje się na prawdę. Po 115 km ciężkiego biegu w górach, ludzie mają siłę co najwyżej na lekki trucht, na bardzo łatwych zbiegach (wszystko inne idą), a nie na szarże w tempie 4:30 🙂 Doganiamy Pawła, który wcześniej trochę nam “uciekł”. Mocno zdziwiony dołącza do nas i biegniemy trochę większa zgrają. Jednak mnie ciągle jest mało, za którymś kolejnym zakrętem nie ma już za mną ani Krzyśka ani Pawła. W Cortinie wyprzedzam jeszcze dwie inne osoby. Wpadam na metę z czasem 21 godz. 13 min. W czasie tego 10 kilometrowego sprintu wyprzedziłem około 40 osób, sądząc po ich czasach, w ciągu tej ostatniej godziny nadrobiłem jakieś 40 min (!).

lavaredo meta

 

Upłynął już tydzień od tego biegu, a ja ciągle nie mogę pojąć jak można uruchomić tak niezwykłe zasoby mocy na końcu 120 kilometrowej trasy. Cudowne działanie tego ibupromu? Przymusowe schłodzenie mięśni deszczem i wiatrem? Terapeutyczne działanie piękna gór?

Zaiste, kryzysy są przejściowe, i tego będę się trzymał -:)