Nie raz zastanawiałem się na czym polega atrakcyjność i wielka ostatnio popularność górskich biegów ultra? Oczywiście, zawsze są najprostsze wyjaśnienia: że piękna przyroda,  że po miękkim to lepiej dla nóg, że nie ma takiej presji na wynik, bo trudno o życiówki, w końcu, że każdy ma własne motywacje. Ale to wszystko jakoś nie do końca mnie przekonuje. Czym więcej nad tym myślę, tym  bardziej odnoszę wrażenie, że z ultra jest jak ze słynną formułą św. Augustyna o czasie. W XI księdze Wyznań, napisanych koło 400 roku n.e. pada to niezwykłe stwierdzenie: “Czymże jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem.” Nie jestem może równie przekonany czy w głębi duszy wiem czym jest ultra, ale z wytłumaczeniem mam podobne problemy. A przywołuję tę formułę nie tylko ze względu na zgrabne porównanie. Jakoś wydaje mi się, że ultra ma coś wspólnego z czasem, że ultra coś dziwnego z czasem “robi”, albo raczej – pozwala nam inaczej czas przeżywać. W górach biega się jak wiadomo długo, jest bardzo dużo… czasu. Przy tym ten czas, to nie jest ciąg jednakowych chwil, jak na maratonie. Startuje się często w nocy, i do razu widać, że czas płynie wtedy inaczej. Chwile są różne, a godziny trudno ze sobą porównać. Na Lavaredo noc miała niby normalnie 6 godzin, ale mnie wydawało się, że tylko ze dwie 🙂 Przychodzi świt, a później wschód słońca, i czas zupełnie się zatrzymuje. Jakby chciał celebrować tak niezwykłe zjawisko. A czasami nawet się cofa, jak ostatnio w Krynicy, kiedy wielka mgła przed świtem zatrzymała noc na dłużej.  Z młodym słońcem czas ultra wyraźnie przyspiesza, widać jak zmienia się oświetlenie, i chwile znowu stają się nieporównywalne. Temperatura też rozciąga czas lub skraca, godzina w chłodzie zupełnie nie przypomina godziny w upale. A co dopiero, jak zaczyna padać deszcz! Zimno, przeszywający wiatr i ziąb w Dolomitach sprawiły, że każdą minutę odczuwałem dziesięć razy bardziej. A nie koniec przecież na tym. Niby wiem, że bieg ultra dzieli się na kilometry i godziny, ale nikt mi nie wmówi, że godzina na zbiegu jest równie długa jak na podbiegu 🙂 Czas jest też głównym przeciwnikiem biegacza ultra. I to nie w tym znaczeniu przecież, że chce on urwać minutę czy godzinę z wyniku na kolejnych zawodach. Czas wyznacza ten podstawowy rytm naszego życia, którego nie zawsze zdajemy sobie sprawę, rytm dnia i nocy. W normalnym życiu nic nie trwa bez przerwy dłużej niż jeden dzień. Ultra nieco zaburza ten rytm. Da się bez większego problemu biec 20, 24 czy nawet nieco więcej godzin bez snu. Ale szybko napotykamy barierę drugiej nocy. Sił starcza biegaczowi na długo, ale poradzenie sobie z drugą nocą bez snu, to już wielkie wyzwanie.

Nie wierzyłem w to kiedyś, ale ostatnio doświadczyłem na własnej skórze: ultras rzeczywiście cieszy się, że bieg będzie trwał jeszcze wiele godzin i “smuci” kiedy dobiega do mety. Radość przeżywanej chwili – wielu chwil, które się łączą – jest silniejsza niż zmęczenie! No i czas biegu nie zatrzymuje się wcale na mecie. Za każdym razem w noc po biegu czuję że moje nogi ciągle podchodzą pod górę i w euforii zbiegają. Mam to wrażenie na jawie, chwile przed zaśnięciem, by płynnie przejść w sen o bieganiu. Budzę się rano i przez chwilę nie jestem pewien, czy to tylko wspomnienie, czy ciągle dzieje się 🙂

Czarnohora

Wszystko to prowadzi mnie do sugestii, że bieg ultra czas jakoś unieważnia, albo może tylko go odmienia, sprawia że wszystko staje się intensywne i znaczące. W biegu żyjemy bardziej.

Stanisław Vincenz (też właściwie ultras 🙂 ), autor monumentalnego dzieła Na wysokiej połoninie tak opisywał świat łąk górskich Czarnohory we Wschodnich Karpatach:

“Poczucie czasu zatraca się: czas się jakoś rozwiewa i rozpyla, a nie śpieszy, jak jednowymiarowy szereg chwil i godzin, uciekających jedna za drugą, lecz rozdzwania się, jak chór kościelny, czasem się cofa, wdzięcznie przyciągając w tańcu rytmicznym i odwraca się, jakby dziecko we śnie uśmiechnięte. To znowu rozwija się, rozpościera, jak wachlarz i rozszerza po łąkach – nie czas to, lecz – fala wieczności.”*

prawda-starowieku* Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie, Warszawa 1980, T. 1, Prawda starowieku, s. 71.
To monumentalne dzieło (cztery tomy, po 600 stron każdy) jest jakby stworzone dla ultrasów, nie tylko ze względu na rozmiary. Autor opisuje szczegółowo świat dawnych mitów, wierzeń i obrzędów Huculszczyzny – regionu we Wschodnich Karpatach (obecnie Ukraina, zdjęcie powyżej). Przy tym używa współczesnego języka i współczesnej perspektywy, włączając niejako świat dawnych wyobrażeń do naszej kultury.  Pisze bardzo pięknie, uwodzi słowem. Najbardziej niezwykły jest tom czwarty, finał cyklu, w którym odbywa się “turniej” opowieści,  przy okazji wesela głównego bohatera. Opowieści są zarówno huculskie, polskie, jak i żydowskie (w tym regionie narodził się chasydyzm), z najbardziej niesamowitą – Samael w niebie, hipotetyczną rozmową Szatana z Bogiem na końcu czasów. Bo zgodnie z pewnymi intuicjami żydowskimi i prawosławnymi, możliwe, że wszyscy zostaniemy zbawieni.