W lipcu 2016 roku wystartowałem w Olympus Mythical Trail w Grecji i było to moje największe biegowe wydarzenie zeszłego roku. Nie wiem dlaczego sam nie napisałem relacji, ale przedstawiam poniżej relację Pawła Timofiejuka,  z którym byliśmy razem w Grecji. Mówiąc ściśle Paweł był nawet na dwóch biegach, bo kilka dni przed Mythicalem przebiegł także Olympus Marathon. Relacja z tego ostatniego została opublikowana w 7 numerze King Runnera Ultra i tam odsyłam zainteresowanych. Relacja z Olympus Mythical ukazuje się po raz pierwszy tutaj. Więcej o bieganiu Pawła na stronie projektu Mój wielki bieg .

Olympus Mythical Trial miał wystartować w piątek o godzinie 18:00. Bieg ma hasło: “The Human Race at the Mountain of Gods”, współgrające z hasłem Olympus Marathon. Nic w tym dziwnego, gdyż organizuje go były dyrektor tegoż. W poniedziałek wyruszyliśmy do Salonik zwiedzić drugie co do wielkości miasto Grecji, w którym da się znaleźć parę ciekawych zabytków i interesujących uliczek. Morze staje się już naszym stałym punktem wycieczki, jego kojący wpływ wspomaga też regenerację. A nadmorska knajpka serwuje wyśmienitą sałatkę grecką oraz chłodnego arbuza na deser.

Oczywiście nie skupialiśmy się tylko na regeneracji. Wtorek postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Meteorów – kompleksu monastyrów, rozmieszczonych na ostańcach z piaskowca i zlepieńców, w środkowej Grecji. Oczywiście nie bylibyśmy biegowymi szaleńcami, gdybyśmy nie wybrali opcji wspinania się szlakiem z pobliskiej Kalampaki (700 metrów wzwyż), zamiast dotarcia pod same bramy klasztorów samochodem. Miła wycieczka dzięki temu zmieniła się w dodatkowy trening. A chęć pozwiedzania interioru sprawiła, że zagłębiliśmy się weń bardziej i objechaliśmy masyw Olimpu od południa do północ. Jedynym, który wybrał regenerację i trekking po trasie piątkowego biegu był Tomek. Widać było, że bieg zaczyna traktować poważnie, przynajmniej poważniej niż my.

Środa była dniem, gdy wyruszyliśmy na rekonesans szlaków. Wybraliśmy podejście z parkingu Gkortsia do schroniska Petrostrouga, przy której wiodą szlaki obu biegów. Ta wycieczka to bagatela ponad 800 metrów do góry na 5 km. Dość trudnym kamienistym i wąskim szlakiem. Podejście poszło nam w miarę sprawnie. Nawet nie dostrzegaliśmy szarżowania świeżego Grześka. Schronisko znajdowało się już powyżej poziomu lasu, a więc dawało doskonały widok na okolicę. Po raz kolejny podziwialiśmy wybrzeże i równinę. W dali dało się dostrzec również półwysep Chalkidiki. Po zabawieniu kilku minut w okolicy schroniska postanowiliśmy zbiec z powrotem na parking. Zaczęliśmy ostro, ale okazało się, że zmęczone niedzielnym biegiem nogi jednak nie do końca chcą współpracować. Po paru potknięciach zwolniłem, podobnie zrobił również Tomek. Puściliśmy Grześka przodem, niech męczy nogi, nam już wystarczy. jak się okazało później, zmęczenie nóg będzie mnie trzymać również podczas biegu i odegra istotną rolę w jego przebiegu.

Kolejne dni mijają już na spokojnych przygotowaniach i odpoczynku. W czwartek wieczorem odbieramy pakiety, w których znajdują się kurtki przeciwdeszczowe – jedyne wymagane regulaminem wyposażenie obowiązkowe. Krótka rozmowa z organizatorką pozwala ustalić, że wiatrówka również przejdzie jako spełniająca wymogi regulaminu. Zawsze lżejsza. Dodatkowo mamy kupony na pasta party i posiłek regeneracyjny, oba w restauracjach przy głównej ulicy w Litochoro. Rzut kamieniem od naszej kwatery. Jak się okazuje, oba posiłki były obfite. A żarłoczny Robert zmagał się na pierwszych kilometrach biegu z efektami swojej żarłoczności. Aby tradycji stało się zadość, polscy piłkarze urządzili nam znowu, dzień przed startem, widowisko z karnymi. Niestety tym razem bez happy endu. Piątek spędzamy leniwie. Szykując się do biegu. Zanosząc rzeczy na przepak. Oszczędzając energię. W końcu po godzinie 16 wyruszając jako jedni z ostatnich podwózką na start.

Na starcie ostatnia odprawa, jeszcze raz powtórzenie najważniejszych informacji o trasie, przypomnienie, że są 2 limity czasowe na trasie – 1 w Litochoro po 32 km (8 h), a drugi w Mesorahi na 59 km i zbiegu z Tronu Zeusa (18 h). Pamiątkowe fotki, życzenia powodzenia i start 158 śmiałków, którzy przez następne godziny będą mierzyć się z masywem Olimpu. Na całej trasie czeka nas 12 punktów żywieniowych i 22 punkty kontrolne. Na siedmiu z nich, nasz numer będzie znakowany tak jak w biegach na orientację. Brak, któregokolwiek z perforacji skutkuje godziną kary doliczaną do czasu zawodnika.

Zaczynamy z Hermesem, szybkim bogiem ludzkich szlaków. Od razu rozpoczynamy z wielkiego C, po wybiegnięciu z polany, na której rozlokowany jest camping zaczyna się 1600 metrowe podejście na Livadaki. Na 10 km! Wszyscy mają siły, a więc przystępują do ostrego wspinania się do góry. Idzie mi dobrze, utrzymuję się w 20, tak samo reszta chłopaków z naszej polskiej ekipy. Tomek wysforowuje do przodu, ewidentnie ma ochotę na walkę o jak najlepszą lokatę. Koło 5 km następuję chwilowe wypłaszczenie i… zaliczam pierwszą glebę. Na szczęście poza lekkimi obtarciami nic się nie dzieję. Czuję jednak, że lewa noga znów o sobie przypomniała. Przed szczytem na 2100 m n.p.m. jeszcze raz zaryję, ale znów bez znacznych konsekwencji. Potknięć nie liczę, ale w czasie odcinka na do przepaku na 45 km zdarzą się mi one ponad 20.

Po osiągnięciu Livadaki czas zacząć zbiegać. Prawie 2500 m w dół, ale nie należy zapominać, że w trakcie czeka nas również ponad 600 m do góry. Tymczasem szlak i okalający go las powoli zaczynają ogarniać ciemności. Jednak aż do Prionii, gdzie na kilka km szlak OMT zbiega się ze szlakiem OM, czołówka spoczywa w plecaku. Po drodze na płaskich odcinkach trasy zaliczam 2 kolejne upadki. Tym razem obtarcia pod kolanami robią się większe, a ból daje powoli o sobie znać. Zaczynam lekko zwalniać, aby odzyskać kontrolę nad swoimi nogami. Oświetlając sobie szlak wyjętą czołówką, większą uwagę zaczynam przykładać do tego jak stawiam stopy, ale nie eliminuje to zupełnie potknięć. Golnę, pierwszy punkt ze znacznikiem orientacyjnym osiągam koło 5 godziny biegu. Jest już ciemno, a w dole majaczą światła Riwiery Olimpijskiej. Czeka mnie teraz zbieg do Litochoro i najniższy punkt na całej trasie. Coraz bardziej czuję jak się poobijałem i krążąc myślami, daleko od trasy, znów zaliczam upadek. Tym razem muszę dać sobie minutę na wstanie. Czuję bok, kolana, jakieś szramy pod kolanami i z boku lewej łydki. Pięknie, klnę szpetnie. Zbieram się i lecę do punktu. Na agrafce przed punktem mijam Grzegorza, zmierzającego już na dalszy etap. Robert też był niedawno, tylko Tomek pomknął w czołówce. Dobiegam do przepaku, bogato wyposażonego w jedzenie. Kola, woda, izotoniki. Żele energetyczne, ciepłe posiłki, arbuzy. Wszystko czego dusza zapragnie.

Nawadniam się, uzupełniam zapasy i sięgam po telefon. Potrzebuję wsparcia, by ogarnąć tę oszalałą głowę, która w dalszym ciągu chce się ścigać, choć organizm mówi dość tych szaleństw. Pisze do D., z prośbą o wsparcie. Dostaję przypomnienie, że przyjechałem tu dla przyjemności i robię to dla siebie, i nic się nie stanie jak nie dam rady, ale że na pewno dam z siebie wszystko i będę z tego dumny! Nie pozostało mi nic innego jak pozbierać to umęczone truchło i ruszyć w dalszą trasę!

Wkraczam w ciemność, w królestwo Hadesu. Czołówka oświetla trasę. Kilometr od punktu żywieniowego w Litochoro trasa zaczyna się ponownie wznosić do góry. Na następnych 5 km zrobię ponad 700 m do góry, do schroniska w Stavros. Czuje nogi na tym odcinku, są poobijane. Szlak wiedzie wzdłuż krawędzi wąwozu Enipeas, do góry, ostro do góry. Co jakiś czas przystaję by się napić, bo pomimo nocy, wciąż jest piekielnie duszno. Po ponad godzinie mozolnej wspinaczki jestem u celu. Jedzenie, picie, i pierwsze opatrywanie zakrwawionej nogi. Na punkcie kilku zawodników, wśród nich Amerykanin Wally, który widząc oznaczenie POL na moim numerze rzuca: idziem! Kilka minut później, faktycznie wyjdziemy razem.

Uspokojenie, podziwianie widoku na wybrzeże ze schroniska, na miliony świateł w dole, sprawia, że nabieram nowych sił. Dopijam kolę i rzucam do Wallego: Let’s go! Ochoczo się godzi na wspólne wyjście ze schroniska. Do przepaku w Koromilii czeka nas około 9 km. Z czego pierwsze 5 km przebiegniemy razem. Dość szybko jak na panujące nocne warunki. Momentami wyprzedzając, na tym pofałdowanym odcinku innych biegaczy z prędkością poniżej 6:00 min/km. Pędzimy tak szlakiem przyklejonym do zbocza, raz w górę raz w dół. W pewnym momencie, przestaję słyszeć sapanie Wally’ego za moimi plecami. Trwa to już dłuższą chwilę. Nie widzę też drugiego snopa światła czołówki. Podkuszony, na dłuższym odcinku wypłaszczenia, oglądam się za siebie. Co za głupota. Ryję z impetem w ziemię. Kolana pieką, lewe szczególnie. ręce poobcierane, ale poza tym chyba dobrze. Chyba, bo leżę tak sobie z 3 minuty, zanim w oddali zaczynam słyszeć odgłosy innych biegaczy. O nie, nie ma opcji bym teraz się wycofał. Jestem w stanie się pozbierać, to dobrze. Na początku kuśtykam do przodu, a wraz z rozgrzewającymi się mięśniami zaczynam przyspieszać do przyzwoitego tempa. Od wewnętrznej strony lewego kolana czuję ból. Będzie mi towarzyszył aż do końca biegu. Raz mniejszy, raz większy. Nagroda za głupotę. O 3 nad ranem docieram do przepaku. Obmycie nogi, ponowne opatrzenie lewego kolana. Zmiana koszulki i skarpetek. Dobiega Wally i po raz pierwszy pada z jego ust, że jestem szalony. Potem będzie mi to przypominał podczas drogi w górę oraz kilkakrotnie w wymianie wiadomości na fb. Cóż, pewnie ma rację, bo kto pchałby się na 2 tak trudne biegi w ciągu tygodnia. Poza mną, Tomkiem i Robertem. O tak, tu pierwszy raz sprawdzam, jak idzie chłopakom. Tomek daleko z przodu, na 4 miejscu. Robert i Grzesiek gonią czołówkę, a moja strata do nich nie jest aż tak wielka jak mogłoby mi się wydawać. Kusi by gonić, ale z drugiej strony ból nogi przypomina, że tym razem może być to zbyt trudne. 6 upadków i ponad 20 potknięć do 45 km. Totalna nieuwaga i głupota. Wtedy jeszcze nie wiem, że więcej już ich nie będzie, wolniejsze tempo, słowa wsparcia i obawy o pokiereszowane kolano, sprawiają, że przestaję szarżować i skupiam się na technicznych aspektach biegu. Przecież trasa jest trudna, techniczna i na różnorodnym podłożu. Warto o tym pamiętać, by nie zrobić sobie krzywdy.

Wyruszam z Koromilii, przez Petrostrougę do Oropedio. Trasą znaną już z maratonu. Dużo wspinaczki, z lasu na płaskowyż. Temu odcinkowi będzie patronował Appolo i jego przywiązanie do światła. Najpierw majaczące w dole światła wybrzeża i odległego Chalkidiki. Potem świt i promienie wschodzącego słońca. Lewa noga z trudem zapodaje, ale wciąż mozolnie, opierając się o kijki prę do przodu. 1700 metrów do góry na 10 km. Trasą niby już znaną, ale jakże wolniejszą od niedzielnego biegu. Na tym odcinku po raz pierwszy wyciągam wiatrówkę z plecaka. Nad ranem jest chłodno, temperatura spada do 12-15° C. Zimno jak na te okolice. Wyjmuję komórkę, zaczynam klepać zdjęcia o poranku. Będą jakie będą, bo czego spodziewać się zapoconym sprzęcie. Tu wschód słońca, tu stado kozic. Luz, nigdzie mi się nie spieszy, mam czas, o nic nie walczę. Do Oropedio docieram o 6:30. Ekipa proponuje rosół, twardo odmawiam, tłumacząc się wegetariańskim brakiem poszanowania dla produktów zwierzęcych. W odpowiedzi dostaję chomikowaną wewnątrz schroniska zupę grzybową, dla niejadków specjalnej troski. Odpoczywam sobie, podziwiając płaskowyż i Tron Zeusa. Wiem, że zaraz trzeba będzie przebiec jego podnóżem na drugą stronę, aby wspiąć się jeszcze wyżej, do najwyższego punktu biegu – Skolio, na 2911 metrów n.p.m.

Ruszam z Zeusem. Niech sobie popatronuje nad eksploracją jego królestwa i sali tronowej. Najbliższe 9 km to podróż po najwyższej partii Olimpu. To ostatni punkt z limitem czasu w Mesorahi, z którego obsługa będzie odsyłać do Priony, skąd zwożą rezygnujących zawodników do bazy w Litochoro. Kiedy tam docieram, wpatrują się z politowaniem w moje nogi i zadają mi pytanie czy już starczy. Oczywiście, że nie! Przygotowani są na taką odpowiedź, wskazują w górę, na Skolio i Skalę. 500 metrów do góry na najbliższych 2 km. Kamieniście, stromo, z towarzystwem kozic. W słońcu, które zaczyna prażyć o poranku. Idealnie. Czuję, że rozgrzane kolano. da radę. Zaczynam wspinaczkę, by o 8 rano stanąć w najwyższym punkcie biegu i z zapartym tchem podziwiać okolicę. Przepiękne widoki na masę szczytów okalającego masywu Olimpu. Na zielone hale, groźne skały, wcinające się zielenią wąwozy. Odległe morze i wybrzeże. To trzeba zobaczyć. A tuż obok, na wyciągnięcie ręki Mitikas. Tak bliski i tak niedostępny zarazem. Leżący poza głównym szlakiem i wymagający dodatkowej wspinaczki od strony, która podążamy podczas biegu. Kiedyś wrócę tu tylko dla niego. Ale nie dziś. Teraz pora na podbicie numeru startowego na Skolio i zbieg do Ayiantonis, skąd mamy opuścić płaskowyż w kierunku schroniska w Bara.

Biegnie się wspaniale. Słoneczko jeszcze nie upalne rozgrzewa nogi, które pracują sprawnie i szybko pokonuję te 2 km. Na punkcie w Ayiantonis mili panowie, podbijający numery, ze spokojem wskazują zbieg. W tym miejscu nie ma szlaku w dół. Jest zbieg po stromym stoku, wysadzanym kępami trawy, kamieniami i oznaczeniami czerwoną kropką – tak to prowizoryczne oznaczenia trasy biegu. Szalony zbieg, jak zjazd na nartach, wiedzie mnie w pozytywnym nastroju aż do Bary. Tu postanawiam odpocząć chwilę, gdyż pomimo radosnego nastroju i udanego zbiegu, nogi w kolanach jednak nie dają zapomnieć o sobie i o wcześniejszych wyczynach. Dalej ruszam już Herą, jeszcze odrobinę na 2500 m n.p.m., po łąkach i górskich ścieżkach, do punktu w Skamnia, gdzie samotny wolontariusz notuje nasze numer i robi nam pamiątkowe zdjęcia. Za zawodnikami już 2/3 trasy, teraz przed każdym już tylko zbieganie, a właściwie głównie zbieganie, gdyż na tym odcinku poza 2500 metrów w dół, czeka nas jeszcze ponad 600 metrów w górę.   Po przekroczeniu przełęczy, na której stoi namiot, następuję zbieg ścieżkami wzdłuż stoku w dolinę do punktu Bichtersi. To o tym zbiegu organizatorzy mówili, że można lecieć tu skrótem. Jeśli ktoś ma dość sił w nogach, to może skracać kamieniste serpentyny po stromym zboczu. Niektórzy to robią, jak goniący mnie Grek. Próbuję i ja, ale po kilku takich uproszczeniach, moje kolano zaczyna się głośno domagać uwagi i ograniczenia tych harców dla łagodniejszego zbiegu serpentynami. Do tego gęstnieje mgła, która znienacka pojawia się w dolince, a w oddali słychać grzmoty. Na 76 km szlaki i bezdroża przeobrażają się w wiejski trakt, który naprzemian z górskimi ścieżkami prowadzi do Bichtesi. Chwilę przed 18 godziną biegu docieram do tego punktu. Pożywiam się, a ratowniczki zmieniają mi opatrunek. Zostało 20 km, leśnych dróg i szlaków pokonujących zbocza. Zaczynam myśleć, że może uda się zrobić to poniżej 21h. Jest to nawet całkiem realne. Tymczasem chmury na niebie gęstnieją.

Opuszczam punkt z Posejdonem, który w chwili gdy ginie on za zakrętami postanawia poczęstować mnie deszczem. Leje jak z cebra. Okrywam się ponownie wiatrówką, której nie schowam już do plecaka aż do mety, gdyż duszna pogoda będzie przeplatać się z obfitymi opadami, aż do wybiegnięcia na południowo-wschodnie stoki Olimpu, na 4 km przed metą. Później dowiem się, że najciekawsze – grad, mnie ominęło, gdyż byłem dlań zbyt szybki. Nie jest dobrze. Kolano kręci jak reumatyka. A płuca z zatokami właśnie postanawiają przypomnieć o sobie. Przez prawie 2 km podążam leśną ścieżką i wypluwam z siebie gęstą wydzielinę. Dopiero potem mogę przejść z marszu do truchtu. W tym czasie dogania mnie jeden z zawodników, dotrzymać mu kroku jestem w stanie zaledwie kilometr, zanim na kolejnym ostrym zbiegu, kolano powie mi pass, tak szybko bawić się nie będziemy. Te ostatnie 20 km, to męczarnie na zbiegach, z zablokowanym po skręceniu kolanem. Obolałą kostką, która przypomina sobie o tym, że od kilku miesięcy jest non stop maltretowana. To również spadek z 33 pozycji na 38. Ale jest mi już wszystko jedno. Ważne, że meta coraz bliżej i nic mi nie odbierze radości z ukończenia kolejnego biegu. Po ostatnim ostrym zbiegu i 21 godzinach 55 minutach i 55 sekundach dobiegam do mety i uderzam w wiszący na niej dzwon. Udało się! Kolejne doświadczenie do kolekcji.

Chłopaki kończą na o wiele lepszych miejscach – Tomek na 4 pozycji (16:20:20), choć jakby bieg miał jeszcze ze 2-3 km, to może w końcu dogoniłby biegnącego przed nim zawodnika, gdyż regularnie zmniejszał do niego dystans. Robert po początkowych problemach żołądkowych, kończy jako 10 (18:33:22), a Grzesiek na 17 pozycji (19:58:00). Z zagranicznych zawodników, jako ekipa, nawet z uwzględnieniem takiego kuternogi jak ja, wypadamy najlepiej. Bieg wygrywa Bułgar Andrey Gridin, z rekordem trasy – bagatela 14:36:00. Dwa kolejne miejsca zajmują Grecy – Arqyrios Vamvakitis i Pavlos Mavroyiannis. W głowach pozostaje jedno – chcę tu wrócić!

Pomimo, że w niedzielę był już nas ostatni dzień pobytu i w poniedziałek wracaliśmy do naszych polskich realiów, to wszyscy zgodnie wiedzieliśmy, że chcemy tu wrócić. I wrócimy tu za rok! Na początku chciałem wrócić tylko na maraton. Dobrze przygotowany i biegnący na jak najlepszy wynik. Teraz już wiem, że wrócę na oba biegi, bo była to świetna przygoda, a trudne i techniczne trasy zrobiły apetyt na więcej. I wiem, że w formie stać mnie na więcej.

Paweł Timofiejuk