Predathlon to rodzaj rajdu przygodowego (chociaż organizatorzy nazywają go Tri): rower, kajak, rower, bieg.
Start i meta w starym młynie Turtul na końcu świata, internet szczątkowy, do sklepu małego 5 km (ale zamykają go o 16.00), do większego 15 km. Cały czas szumi wodospad od starego młyna, a w nocy widać miliony gwiazd.

1. Rower (11 km)
Na starcie tłumek niewielki, ale wszyscy wyglądają na bardzo profi, mają wypasione rowery z dziesiątkami przerzutek i majtki z pampersami – więc ustawiam się grzecznie z tyły. Rowerzystą nie jestem od co najmniej pięciu lat, chociaż kiedyś przejechałem całe nasze góry z przyległościami. Mam też dosyć szczególny pojazd. Moja czerwona strzała marki Specialized była kiedyś ozdobą salonów i sklepów rowerowych, tyle że było to mniej więcej w czasach Balcerowicza  🙂 Dodatkowo, jakiś czas temu przerobiłem go usuwając wszystko “co zbędne” i teraz jest to tzw. single speed, czyli przerzutek nie posiada wcale  🙂 Z góry zjeżdża, po płaskim też, chociaż tak sobie, pod górę… no trzeba stawać na pedałach, a pod wielką górę się nie da  🙂 .
Ruszamy, ale fala mnie niesie, wszyscy pędzą, więc ja też. I widzę że wcale nie jestem ostatni. Wyprzedzam też kolejnych zawodników, szczególnie że nie zauważam problemu braku przerzutek, nie zastanawiam się jaki bieg dobrać pod górę, po prostu pędzę ile fabryka dała, myślę tylko kiedy wstać na pedały. Do tego jest tylko 11 km, więc myślę sobie w duch “odpocznę na kajaku” – bo i tak nie wiem co mnie tam czeka  :-)Przypominam sobie jak cudowna sprawą jest prędkość, prawdziwy wiatr we włosach, uderzenia jakichś badyli z przydrożnych krzaków, kiedy jedziesz koło nich 35 – 40 km/h, adrenalina uderzająca do głowy. Na stromych podjazdach zeskakuje z roweru i biegnę obok, ale wtedy też wyprzedzam kilku zawodników, którzy jadą wolniej. W efekcie przed kajakiem jestem na 8 albo 9 pozycji.

2. Kajak (9 km) – całe Jezioro Hańcza, dokładnie od jednego końca do drugiego i z powrotem (wzdłuż). Aplikacja w zegarku, która na tę okazje przygotowałem przewidywała czas na strefę zmian, należało kliknąć przy wjeździe i opuszczaniu tej strefy – w każdym razie dwa razy. Wyobrażałem sobie zatem, że w takiej strefie człowiek przebywa jakiś czas. Okazała się jednak, że ludzie wcale się nie zatrzymują, rzucają prawie rower, zdejmują kask, w biegu chwytają kamizelkę i ją zakładają, i w biegu wskakują do kajaka.
W kajaku zupełna odmiana, nogi leżą nieruchomo i nie są nawet specjalnie napięte, pracują ręce i korpus. I to mocno! Moje raczej mocno nie pracowały  🙂 więc zaczęli mnie wyprzedzać inni, na początku, dwóch, później jeszcze trzech, później jeszcze grupka, w połowie dystansu byłem już może 20-sty. Po nawrocie wyprzedziło mnie może jeszcze ze trzech zawodników, ale to już niewiele, więc morale spadło tylko trochę.
Muszę się przyznać, że moje doświadczenia kajakowe jest szczególnie małe, przepłynąłem w życiu może kilka rzeczek i jezior, ale były to mocno rozproszone w czasie i mało intensywne wyczyny, głównie z przerwami na opalanie  🙂 Tu należało cały czas wiosłować, bo okazuje się, że nawet jak człowiek zerknie na chwilę na zegarek ten kajak prawie od razu się zatrzymuje, a ruszyć go znacznie trudniej niż rower  🙂 . Zastanawiałem się też, że moje nie bywające w siłowni ręce przydadzą mi się pewnie na następnym odcinku rowerowym, więc powinienem zostawić w nich resztki czucia. Wychodziłem na brzeg z przekonaniem, że było całkiem fajnie chociaż trochę za płasko  🙂 . No i z ciekawością ile mocy zostało w tej ludzkiej maszynie.

3. Rower (34 km) – przez różne piękne zakątki Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Bo muszę tu napisać, że trasy rowerowe czy biegowe są tam po prostu fantastyczne. Mówi się często, że krajobraz górski jest ładny bo urozmaicony. Ale góry po prostu chowają się w porównaniu z Suwalszczyzną. Stoki górskie są właściwie długie i nudne, tutaj dzieje się cztery razy więcej niż w górach. A do tego ścieżki nad jeziorami, ścieżki wzdłuż wąskich strumyków z zielonymi trawami, ścieżki w wąwozach, ścieżki na strome góry (Zamkowa), szerokie szutrówki, single tracki przez las – wszystko cudowne. Wsi właściwie nie ma, tylko rozproszone zabudowania (z rzadka), wiele pięknych domów, drzewa owocowe przy drogach – masowo, ba – bardzo wiele drewnianych płotków, a nie betonowych twierdz z siatką drucianą. Słowem – estetyczna orgia.
W takich okolicznościach ciągle jechało mi się znakomicie. Przez pierwsze 10 km byłem zupełnie sam. Nie bardzo wiedziałem czy jadę za szybko czy za wolno, ale skoro nikt mnie nie wyprzedza, to już jest coś. Później zacząłem widzieć na podjeździe innych zawodników – a więc ok., mam cię, elektrownia ciągle pracuje. Odrabiałem straty z kajaka, jeden, drugi trzeci, siódmy… Prędkość ciągle bardzo dobra, przyjemność na zjazdach fantastyczna, kilka trudniejszych odcinków technicznych dla podniesienia adrenaliny (jeszcze bardziej  🙂 ). Końcowe 5 km znałem z wczoraj, bo znakowałem trasę, wiedziałem, że zaraz będzie ostatni odcinek z szybkim zjazdem po asfalcie do Turtula, a tam już zmiana butów na biegowe. Wierzyłem oczywiście w swoje bieganie, w końcu to jedyna dyscyplina, jaką uprawiam  🙂

4. Bieg (14 km). Wierzyłem w bieganie, ale do końca nie byłem pewien jak moje nogi zareagują na ten intensywny rower (szczególnie stawanie na pedałach na podjazdach). Okazało się że całkiem dobrze. Nie miałem żadnych skurczy, czy bóli, nic mi się nie pospinało (do końca nie wiem nawet co to znaczy, ale słyszałem od innych). Czułem się tak jakbym był pod koniec jakiego małego ultra, ale ciągle biegłem w tempie jakieś 5.20 – 5.30 m/km. To pozwoliło mi wyprzedzać kolejnych zawodników. Ostatniego – jak przystało na biegacza górskiego – na bardzo stromym podejściu na Górę Zamkową. Pozostał już bieg w zupełnej samotności do mety, bo różnice między biegaczami w czołówce była na prawdę duże.
A meta jest na Predathlonie zupełnie niesamowita. Najpierw widać Staw Turtul, później mostek koło wodospadu z młyńskim kołem, później stare zabudowania, zielony sad z mnóstwem jabłek i w końcu piękna zagospodarowaną łąkę z wiatą, torem przeszkód dla dzieci (i dorosłych chyba też), nad samym brzegiem stawu.
Atmosfera jest cudowna – każdego wita główna organizatorka Iwona, jest głośny doping, piękne robione ręcznie medale i zestaw obowiązkowy dla każdego  🙂 A i bluza finishera z długim rękawem, idealna na naszą jesień. Przede wszystkim jednak jest bardzo przyjaźnie, nie wiem czy to słynna podlaska (a raczej suwalska) gościnność, ale skoro ja, człowiek skryty i nieśmiały z natury, poznałem tam mnóstwo ludzi, to musi coś w tym być.

Bieganie w różnych konkurencjach na jednych zawodach zawładnęło mną zupełnie. Zawsze mi się wydawało, że rajdy przygodowe to musi być świetna rzecz, ale co innego jak się tylko wydaje, a co innego jak sam spróbowałem  🙂
Iwona – i cała ekipo Ultramaraton KierunekUltra Hańcza vol.2 – robicie znakomitą imprezę, rezerwuję miejsce dla mnie na 5 najbliższych edycji (co najmniej). Dzięki wielkie  :-)Róbcie tak dalej  😀  😀  😀