Zawsze kiedy zaczynam myśleć o kolejnej podróży, przychodzi mi do głowy pewien obraz: jest rok 1622, oto słynny malarz Pieter Brueghel jedzie konno z Flandrii do Włoch. Przez Burgundię, Alzację, Lotaryngię, kantony Szwajcarii, Alpy Włoskie i Lombardię. Zanurza się w kształty i barwy mijanych po drodze krain, chłonie obyczaje, spojrzenia, gesty, szczegóły strojów, narzędzi i architektury. Ma czas. Dziennie pokonuje nie więcej niż 30 km. Powoli opuszcza swoje rodzinne strony i jedzie w nieznane. Najkrótszą drogą dystans wynosi około 1000 km, jedzie więc co najmniej miesiąc (w praktyce na pewno dłużej, a we Włoszech zostaje przez siedem lat!). Współcześnie pokonujemy ten dystans samolotem w mniej niż godzinę. Ile świata tracimy po drodze?

Nie, nie zamierzamy jechać konno na południe Europy, ale za kilka dni wyruszam na Olimp – świętą górę Greków – samochodem. Około 2 tysiące kilometrów. I mimo że całość nie powinna nam zająć wiele więcej niż 24 godziny, różnica z podróżą samolotem jest ogromna. Sama ta podróż i możliwość ocalenia ogromnego kawałka świata mijanego po drodze, podnieca mnie nie mniej niż jej cel – udział w biegu Olympus Mythical Trail 100 km.

Generalnie mamy do wyboru dwie drogi: jedną przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię, powtarzając z grubsza trasę bohaterów stasiukowego Taksimu (do południowej Serbii, bo oni skręcali tam na lewo, w stronę Stambułu).Taką trasę podpowiada też Google , bo jest teoretycznie najszybsza, najbardziej autostradowa, ale oczywiście najmniej ciekawa; taki drogowy odpowiednik samolotu  🙂 Jechałem tamtędy kilka lat temu, w odwrotnym kierunku. Został mi w pamięci cudowny obraz krajobrazu górskiego Macedonii, w kolorze głębokiej ochry (był koniec sierpnia) i muzułmańska muzyka rockowa puszczana w lokalnych rozgłośniach radiowych. Ale także nieco mistyczny krajobraz węgierskich równin w południowej części kraju (podkreślany pewnie porą dnia, na kilka chwil przed zachodem słońca). Zastanowiły mnie też całkiem spore wzgórza nad Dunajem na północ od Budapesztu, ale dzięki temu nie dziwię się dzisiaj, że jest tam rozgrywany Hungary Ultra-Trail. Jednak ogromne połacie prawie idealnie płaskiej Serbii koło Nowego Sadu, znużyły mnie okrutnie,

Ale możemy też wybrać drogę po wschodniej stronie kontynentu. Przez inne regiony Słowacji i Węgier, a dalej przez Rumunię i Bułgarię. Teoretycznie jest to nawet trasa krótsza (chociaż zajmuje więcej czasu). Jej największą zaletą jest oczywiście Rumunia – prawdziwe eldorado dzikiego, łagodnego, krajobrazu i codziennego piękna. Początkowo przez równiny Panonii i łagodne wzgórza Siedmiogrodu, dalej przez Karpaty, głęboką doliną między Górami Ratezat (gdzie żyją jeszcze niezepsute przez cywilizację niedźwiedzie) a pasmem Semenic, by wreszcie dotrzeć do Żelaznej Bramy – wielkiego wąwozu, przez który przeciska się Dunaj, oddzielając Góry Dynarskie od Karpat. Rumunię żegnamy też z przytupem, nowym, pięknym mostem podwieszanym na Dunaju, między miejscowościami Calafat a Widin.

Sofię da się objechać obwodnicą, zahaczając przy okazji o Park Narodowy Witosza, z górami o wysokości prawie 2300 m, do których dojeżdża autobus miejski. Mocno zalesione pogranicze bułgarsko-greckie nieodmiennie kojarzy mi się natomiast z najtrudniejszym biegiem ultra w Grecji, rozgrywanym w październiku, prawdziwie epickim bo 170-kilometrowym, Rodopi Ultra-Trail.

No i prawie za chwilę jesteśmy w Litochoro u podnóża Olimpu, bo od granicy to tylko 3 godziny drogi.

6 krajów w 24 godziny. Tempo istotnie szybsze od tempa Brueghla, ale jadąc samochodem nie ma żadnego problemu z odróżnieniem kraju w jakim akurat jesteśmy. Przejścia graniczne co prawda w wielu miejscach zupełnie zniknęły, a miejsca po nich zarasta trawa, ale po przejechaniu magicznych linii zmienia się prawie wszystko. Przede wszystkim języki i napisy przy drogach. Także kształt poboczy, znaków drogowych i słupów elektrycznych. Domy, kościoły, rodzaj i sposób użytkowania pól uprawnych. Zawsze dziwie się też niezmiernie, jak bardzo zmienia się rodzaj muzyki i sposób narracji lokalnych rozgłośni radiowych. Agresja i zmasowany atak reklam w Polsce i w Serbii, delikatne objawy łagodności na Słowacji, do mocno lokalnie zakorzenionych mediów w Rumunii i Grecji (w Grecji właściwie puszczana jest tylko muzyka grecka, a w Rumunii każdy rodzaj muzyki ma rumuński charakter).

Jednak najbardziej fascynujący jest pewien przejaw mentalności zbiorowej, bez problemu dostrzegalny z perspektywy podróży samochodem: dlaczego na Słowacji po godzinie 16.00 życie prawie zamiera, na Węgrzech generalnie jest zawsze pusto, a zaraz po wjeździe do Rumunii jakby wszyscy wylegli nagle na ulice – chodzą po poboczu, ciągną jakieś wózki, stoją przy drodze i z kimś rozmawiaj, wiecznie gdzieś jadą i ruch nigdy właściwie nie zamiera?  🙂

Największa korzyść tak “długiej” podróży leży jednak gdzie indziej. Przez 24 godziny można się powoli odzwyczaić od codzienności, a mijane po drodze krajobrazy skutecznie zacierają w pamięci wygląd bloków na Ursynowie i obraz Pałacu Kultury. Taka podróż oczyszcza nam umysł i przygotowuje na ogrom nowych doznań pod Olimpem. Byliśmy tam już rok temu, wiemy więc trochę co nas czeka. Ale ponieważ siła wspomnienia jest przeogromna, wielkość oczekiwań jeszcze większa. Jak będzie w tym roku? Oczywiście, dwa biegi, maraton i ultra, wiele treningów i smakowania Grecji. Już za chwilę wyjazd…