Moje mapy
Pierwszym i najważniejszym etapem planowania każdej mojej podróży jest zakup mapy. Oczywiście, czytam też przewodniki, oglądam zdjęcia i wypytuję znajomych. Ale mapa jest zawsze na pierwszym miejscu. Wybieram ją starannie, sprawdzam różne wersje, odwzorowania, poziomice, treść turystyczną i skale. Niekoniecznie musi pokrywać cały obszar, który mnie interesuje – wolę czasami mieć tylko fragment, ale taki, który zachęca i obiecuje.
Czasami mapę już mam i wystarczy tylko wyciągnąć ją z wielkiego kartonowego pudła, gdzie trzymam te moje relikwie. Relikwie, bo czasami mapy kupuję już na miejscu (bo są ładniejsze, dokładniejsze, obejmują ciekawszy rejon w pobliżu lub mają po prostu większą siłę przyciągania) i traktuję je wtedy jak najcenniejszą pamiątkę, z której kiedyś wykiełkuje być może następna wyprawa. Bo mapa bywa także początkiem poszukiwań, a studiowanie papierowych zatok i przełęczy nie raz już stało się dla mnie początkiem nowego wyzwania. Wiem, nie jestem specjalnie oryginalny, poszukiwacze skarbów mórz południowych też zwykle zaczynali od mapy…
Dlaczego jednak przede wszystkim mapa, a nie np. piękne zdjęcie, relacja z podróży, powieść albo film dokumentalny zachęca mnie żeby wyjść z domu i szukać nieznanego? Czy dlatego, że zapewnia mi doświadczenie całościowe, w pojedynczym błysku spojrzenia oferuje dostęp do wielkiego kawałka przestrzeni? Dokładnie inaczej niż zdjęcie, które zawsze jest pojedyncze, szczegółowe i lokalne. I zupełnie inaczej niż wszelkie narracje czasowe, typu film, opowieść czy przewodnik.
Czy może dlatego, że mapa wychodzi od tego co dobrze znane, używa uniwersalnych “klocków” – w miarę znormalizowanych kolorów, oczywistych symboli, poziomic, schematów i odwzorowań, ale przedstawia świat nieznany i pozostawia ogromną przestrzeń dla wyobraźni? Ten związek z tajemnicą wydaje się dla mapy kluczowy. Nawet jak przedstawia ona w miarę oswojony już fragment świata, czyli po powrocie z podróży, kiedy rozkładam moją mapę w domu i odpływam we wspomnienia, ciągle przecież widzę na niej znacznie więcej miejsc, w których nie byłem, niż tych jako tako znanych. Mapa jest nieustającą obietnicą.
I zachwycam się moją mapą także dlatego, że zawiera nazwy. Gromadzi je na jednej powierzchni i układa w mozaikę wzajemnego sąsiedztwa, zależności przestrzennych, ale uwalnia od dyktatury czasowości. Nazwy gór, przełęczy, wysp, wiosek i miast, wszystkie one są równie łatwo dostępne i zapraszające. Bez trudu układają się w trasy wirtualnych podróży albo pojedynczych, indywidualnych olśnień. Zgodnie ze znana powszechnie zabawą – zamykam oczy i trafiam palcem w przypadkowy punkt – mój następny cel.
Także w moich wspomnieniach wszystkie odwiedzone miejsca układają się obok siebie, w pewnej bezczasowości i szybko zapominam co było wcześniej, a co później. Zadanie ich organizacji przejmuje właśnie mapa, do której podczepione są w różnych znaczących miejscach i tkwią tam jak rodzynki w cieście, już na zawsze.
Mapa wprowadza sens i porządek w moje pojmowanie świata. I to sens idący od tego co ogólne do szczegółów. Odkrywam przede wszystkim jakiś region jako interesujący jako całość, a później dopiero szukam szczegółów. Tak jakbym zawsze w głowie miał słynne słowa Brunona Schulza: ?Każdy fragment rzeczywistości żyje dzięki temu, że ma udział w jakimś sensie uniwersalnym.?
W mojej przestrzeni wyobraźni, mapy zyskały bardzo na znaczeniu kilka lat temu, kiedy zacząłem biegać po górach, w zawodach na dystansach ultra (od 40 km do 170 km). Sport ostatnio bardzo popularny, zarówno u nas jak i na świecie. Zawody takie trwają zwykle wiele godzin, a nawet dni. Organizatorzy prawie zawsze udostępniają wcześniej mapę z zaznaczoną trasą biegu. Jako z jednej strony reklamę atrakcyjności danego regionu, a z drugiej, jako zupełnie praktyczne narzędzie minimalizujące szanse zagubienia. Zawsze studiuję te mapy z wielkim zainteresowaniem i traktuję jako jeden z podstawowych argumentów wyboru tego właśnie biegu przed innymi. Preferowane są oczywiście trasy ?magiczne?, ustanawiające jakiś szczególny związek z przestrzenią: obiegnięcie całego masywu Mont Blanc (UTMB ? jeden z najsłynniejszych biegów ultra na świecie, 170 km na pograniczu Francji, Włoch i Szwajcarii), obiegnięcie całego Księstwa Andora w Pirenejach (Andora Ultra-Trail, 175 km, 13 000 m różnicy poziomów) czy obiegnięcie całej śródziemnomorskiej wysepki Caprera w archipelagu La Maddalena, między Korsyką a Sardynią (Trofeo Leone di Caprera, 35 km). Wyspy można też przebiegać na wskroś, z plaży po jednej stronie, do plaży po drugiej, przez sam środek, zahaczając koniecznie o najwyższy szczyt (Transgrancanaria, 125-kilometrowy bieg przez jedną z wysp Kanaryjskich czy Diagonale des Fous, 100-milowy bieg przez wyspę Reunion na Oceanie Indyjskim). Bez trudności da się też naleźć trasy z dziedzictwem kulturowym w tle. Olympus Mythical Trail (100 km) wyprowadza biegaczy na święta górę starożytnych Greków, angielski The Wall (112 km) prowadzi wzdłuż Muru Hadriana, a francuski Grand Trail des Templiers (76 km) po miejscach związanych z historią Templariuszy. We wszystkich tych przypadkach, ogólny ogląd całego regionu wyprzedza ewentualna atrakcyjność trasy i atrakcyjność jej poszczególnych fragmentów. Sens ogólny idzie jak zwykle przed szczegółowym.
Ale mapa biegu ultra w jeszcze inny sposób czyni sensownym całe to przedsięwzięcie. Nawet doświadczeni zawodnicy zdają sobie sprawę, że dystans 170 km jest zupełnie absurdalny. Daleko powyżej wszelkich prób treningowych (na treningu nikt nie biega więcej niż 35 km), jakościowo zupełnie inny od – o wiele bardziej popularnych – dystansów 70-100 km. Taki ekstremalny bieg 100-milowy straszy przede wszystkim dojmująca czasowością. Popularne stwierdzenie “wszystko może się zdarzyć” nie jest nigdzie bardziej prawdziwe niż na biegu ultra. Olympus Mythical Trail albo UTMB zaczyna się około godziny 18.00. Start i początek w euforii, powoli kończy się dzień, zapada zmrok i staje się noc. Mniej więcej koło 40 kilometra. Wszystko nieco cichnie i uspakaja się, także emocje. Dalej jest ciemność, bieg tylko ze światłem latarki na głowie i w końcu powolny wschód słońca. W zachwycie, wielu przystaje i robi zdjęcia. A to dopiero początek przecież, jakby uwertura do właściwego dnia zawodów, który jest bardzo długi. Chłód poranka, upał w południe, często burze z ulewami deszczu. Jakby każdy z zawodników przeżywał kilka pór roku po drodze. Biegi są w górach, u podnóża Olimpu na starcie jest ciągle 30 stopni, ale o wschodzie słońca na szczycie już tylko 5. Na UTMB na wielu przełęczach często leży śnieg, chociaż w południe słońce potrafi rozgrzać każdego zbyt mocno szarżującego zawodnika (przegrzanie to najczęstszy powód rezygnacji w trakcie zawodów). Kluczowa jest druga noc bez snu. Pojawia się skrajne zmęczenie i zniechęcenie, czasami halucynacje, problemy z orientacją, sen w marszu… Trasa biegu, tak “łatwo” narysowana na mapie, możliwa do ogarniecie jednym krótkim spojrzeniem, oswaja problem. Podpowiada, że to jednak jest możliwe. Dodaje cały zestaw własnych znaków i symboli – punktów żywieniowych i kontrolnych, odległości kilometrowych, limitów czasowych i punktów medycznych, znormalizowaną, wielomianową ocenę trudności i informację o ilości specjalnych punków, które każdy zawodnik otrzyma jeśli ukończy bieg. W ogrom pogmatwanej przestrzeni mapa wprowadza jedną, prawdziwą i przyjazna linię, która jak nić Ariadny prowadzi współczesnych Tezeuszy do bezpiecznej mety.
Mapa biegu ultra znacznie bardziej do mnie przemawia niż drugi element, w który organizatorzy wyposażają zwykle zawodników, drukując go często nawet na numerach startowych ? tzw. profil trasy ? liniowy schemat zmian wysokości, naniesiony na dystans. Można się z niego łatwo dowiedzieć jak długi będzie najbliższy zbieg lub podbieg, albo jak strome jest najbliższe podejście, ale w żaden sposób nie mówi on o przestrzeni wokół, nie przedstawia żadnego kawałka świata, jest tylko czysto matematyczną abstrakcja dwóch jego wymiarów. Jest dla mnie za mało znaczący, choć z praktycznego punktu widzenia bywa użyteczny. Czy mniej mi się podoba także dlatego, że jest bardziej podatny na “manipulacje”? W zależności od przyjętej proporcji miedzy długością trasy, a wysokością szczytów, każdy organizator może na takim profilu nawet z Gór Świętokrzyskich zrobić Himalaje.
A przekładając to na mapę: czy jest coś takiego jak prawda mapy? Inna od jej wierności, a może z nią tożsama? Przyznam, że nie jest to dla mnie czynnik rozstrzygający. Może dlatego, że w terenie znacznie rzadziej używam mapy niż w domu. A jeżeli już, to nawet lubię się zgubić. W końcu jest to prawie zawsze nieodłączna część przygody. I jeśli sens rzeczywistości rodzi się na mapie, czymże jest niedokładność topograficzna jej realizacji? A archetypem mapy pozostaną zawsze te stare sztychy ze słynnym napisem “Here be dragons” na krańcach znanego świata i z różnymi mało prawdopodobnymi, pojawiającymi się i znikającymi wyspami, nazywanymi phanthom islands. Podobno nie istnieją, ale jeśli tak, to dlaczego co chwila pojawiają się doniesienia o ich odnalezieniu na Google Maps?! Wcale bym się nie zdziwił, gdyby na jednej z takich phantom island zorganizowano jakiś nowy bieg ultra. I pojechałbym na niego natychmiast. To byłoby dopiero wyzwanie!
Tekst napisany do jubileuszowego wydania Kontekstów, z okazji 70-lecia istnienia czasopisma.